Londyn – Disneyland, czyli podróż w nieznane

Tekst ten jest subiektywną, wybiórczą i momentami prześmiewczą relacją z eskapady młodzieży Długosza za granicę. Nie oddaje w pełni tego, co doświadczyliśmy. Poniższy tekst nie miał na celu nikogo ośmieszyć lub obrazić.

Londyn – Disneyland, czyli podróż w nieznane
(ps. nie czytaj, jeśli obce Ci są pojęcia sarkazmu i ironii oraz jeśli nie masz 3 godzin. Serio.)

Z dziennika kapitana:

Dzień 1
9.30 – załoga zebrała się przy autokarze wraz z najbliższymi. Dużo łez. Szczęście lub smutek, ciężko powiedzieć. Płaczą wszyscy, oprócz kierowców. Oficerowie i moja skromna osoba również trzymają fason.
10.00 – załoga na pokładzie, gotowa wyruszyć. Ekscytacja wydaje się duża, wymieszana 
z nutką strachu przed nieznanym. Nie znają jeszcze kapitana i oficerów dowodzących. Pierwsze godziny podróży to napoczęcie prowiantu i plany na najbliższe dni. Na pokładzie zapanowała niczym nieuzasadniona atmosfera rozluźnienia. Po drodze kilka postoi. Najwyraźniej nie da rady wytrzymać bez higieny osobistej i załatwienia potrzeb fizjologicznych przez 24h.

Dzień 2
6.30 – pierwszy poważny test. Przeprawa przez zdradzieckie wody kanału La Manche.
9.00 – przybyliśmy. Jeszcze nie zobaczyliśmy. Może zdobędziemy. Chodzimy, patrzymy, analizujemy. Zatrzymujemy się przed obiektami kultu religijnego: Katedra Westminster 
i Opactwo Westminster. Robi wrażenie. Na innych. ☺
11.30 – pierwszy ważniejszy postój to siedziba głowy obcego mocarstwa. Autochtoni mówią na to Buckingham Palace. Mieszka tam niejaka Elżbieta. Kto by chciał sprzątać 775 pokoi?LOL. Na razie oglądamy z zewnątrz. Nie zaprosili. Ich strata. Niezła chałupka. Taka w sam raz.
13.00 – próbujemy „lokalnej” kuchni. Żyjemy. Sukces. Włosi jednak potrafią robić pizzę. Respect. Znowu chodzimy. Wydaje się, że chodzenie będzie odgrywało ważniejszą rolę podczas tej podróży. Zobaczymy. Miasto zwane Londyn wydaje się zamieszkane przez różne rasy, narodowości i wyznania. Prawie jak Włocławek. Dużo ludzi. Robią zdjęcia wszystkiemu dookoła. Nie pozostajemy dłużni. Mam zdjęcie kosza na śmieci i przejścia dla pieszych. National Geographic niech szykuje już główną nagrodę. Czasami robią sobie zdjęcia nawzajem. Moja ekipa wydaje się poddawać temu trendowi. Nie wiem co o tym myśleć.
15.30 – docieramy do czegoś, co tubylcy nazywają London Eye. Ja tam oka nigdzie nie widzę. No, ale kimże ja jestem, żeby oceniać? Ekipa trochę opadła z sił i pachnie buntem. Nie tylko buntem zresztą. Te postoje to jednak fajna rzecz była. Dają jednak radę i dzielnie prą do przodu żądni nowych doświadczeń i doznań. To/Ten London Eye to wielkie kółko z takim kapsułami. Kręci się toto i nic więcej. Wysoko się kręci, dlatego paru ludzi wrzucaliśmy na siłę. Jak już się ocknęli, to mówili, że nawet jest fajnie. Tak nie za nisko, nie za wysoko. Focie nawet jakieś zrobili. Widoki całkiem, całkiem.
17.30 – powrót do bazy wypadowej w dzielnicy Crystal Palace był „ciekawy”. Zdecydowaliśmy się na tzw. double decker bus. Baaa, zaszaleliśmy i nawet dwoma się przejechaliśmy. Du…..szy nie porywa. Dziwne zasady tam panują. Wchodzić można jednym wejściem. Wyjść każdym. Na schodach stać nie wolno, bo kierowca (melepeta jeden) nie ruszy. Dlaczego? Bo nie. Taki foch miał chłopina. Ci na górze może i mieli widoki. Ci na dole, jak siedzieli, to i może wygodnie mieli. A reszta plebsu? A kogo plebs obchodzi?  No, ale czegóż nie robi się dla ekipy?
19.00 – w końcu jesteśmy na miejscu. Gospodo-hotelo-oberża Best Western to całkiem niezła miejscówka. Ugościli nas ciepłą strawą i nawet nie kazali płacić. Zacni ludzie ci Brytoni. Nasze kwatery jakby luksusowe. Czysto, ciepło, szczurów brak. Nie najgorzej. Ekipa i oficerowie zadowoleni. Choć ci drudzy trochę kręcili nosem, że nie ma wygód jak u kapitana. No cóż, kapitan jest jeden. Poza tym, samotność to moje drugie imię i nie było innej opcji.

Dzień 3
9.00 – wymarsz. Ekipa zdyscyplinowana i w dobrych nastrojach. Po wypoczynku 
i wypasionym śniadaniu nie było innej opcji. Znowu chodzimy i jeździmy. Lokalni mówią na to metro. Pojawiają się znowu obawy, że metro odegra znaczącą rolę w naszej wyprawie. Stacji od groma i ciut ciut. Nazwy dziwne. Takie niby angielskie, ale jak to wypowiedzieć? Jeździmy na czuja. Jak surykatki. Jak bardziej ogarnięta jednostka da znać, to reszta też rusza w tym samym kierunku. Na razie działa. Ewolucja, huh.
10.30 – Muzeum Historii Naturalnej – muzeum, jak muzeum. Trochę kości, wypchanych zwierząt i parę innych atrakcji dla starszych i młodszych. Chodzimy. Czuję się jak Robert Korzeniowski. Nie znacie? Poszukajcie. Chłop nachodził się sporo w swoim życiu. My już powoli doganiamy go w liczbie kilometrów. Ekipa zadowolona, to ja też. Pogoda dopisuje, jak na tutejszy klimat. Rzekłbym nawet, że czujemy się rozpieszczani przez wyspiarską aurę.
13.00 – po muzeum czas na trochę egzotyki. Dzielnica Soho z obcą enklawą. Konkretnie chińską. Tubylcy mówią na to Chinatown. Nie przeczę. Oryginalnie. Knajpki, restauracje sklepiki azjatyckie, a tu buch za rogiem sklep M&M’s i Lego. A propos M&M’s, to okazuje się, że ciężko „na oko” oszacować, ile to 100 gram cukierków☺ Egzotyka pełną gębą. Wszystko obok Leicester Square. Mają rozmach.
Wracając do naszych przyjaciół z Dalekiego Wschodu. Posmakowaliśmy kuchni orientu. Przystępna cena, przeciętna obsługa i pełne żołądki, czegóż chcieć więcej? Opcja ’pay and eat all you can’ wydaje się być stworzona dla Polaków. Byliśmy jak szarańcza na polach Egiptu. Chińczycy nie wiedzieli, co się dzieje. Nie nadążali donosić normalnie. 
Co przynieśli, to znikało. Nie znam mandaryńskiego, ale wydawało się, jakby szefo dzwonił 
do Bociana po pożyczkę. Jak wychodziliśmy, widok gorszy niż pod Grunwaldem. 
Na koniec rzuciliśmy: „Jeszcze tu wrócimy!” Szefo zemdlał. Oficerowie uśmiechnięci, więc i ja powodu do smutku nie miałem. Nogi tylko jakby już słabsze. Nic to. Ahoj przygodo! Nadciągamy!
15.00 – Ahoj przygodo. Jasne. Kolejne muzeum. National Gallery, tak nazywał się ten przybytek kultury. Różnica taka, że tutaj obrazy. Podobno znane. Ja tam lubię tylko rzeczy, które już widziałem. Tych nie widziałem, więc po co mam oglądać coś, czego nie lubię? Okazało się, że nie byłem odosobniony w tym toku myślenia. Część załogi również delikatnie podziękowała za możliwość CHODZENIA i oglądania jakichś obrazków. Postanowili potowarzyszyć kapitanowi przy pobliskim wodopoju. Znaczy fontanna to była. Nawet duża, ale skoro uzupełnialiśmy tam płyny, to wodopój też może być. Stała tam też taka fajna kolumna, a na niej jakiegoś gościa postawili. Admirał Horatio Nelson. Podobno jaka fisza. Pływał tak jak my i dużo bitew wygrał. Szacun. Były też tam wyczesane lwy. Całość nazywa się Trafalgar Square.
16.30 – zakupy na Oxford Street. Okazało się, że załoga oczekuje dokonania zakupów pamiątek w lokalnych sklepach. Podobno miało to być miejsce idealne. Nie powiem, sklepów 
i straganów ci tu dostatek. TYLKO trzeba wszędzie CHODZIĆ. Nabijamy kolejne kilometry. Ekipa rozproszyła się w celu przeszukania większego obszaru. Szukam ciupagi. Najlepiej
 z długopisem lub termometrem. Na próżno. Nie znają się na suwenirach. Co ładniejsze pamiątki nie na moją kieszeń. Musiałbym zmienić branżę.
18.30 – powrót do bazy. Wracamy innym środkiem transportu, a co za tym idzie, inną drogą. Motyla noga! Nie dość, że znowu idziemy, to jeszcze pod górkę. Nachylenie na moje oko – nie jestem specem – jakieś 90 stopni. Ekipa ledwo zipie. Nawet zaprawieni w bojach oficerowie, złorzeczą mi jawnie i szpetnie. Pachnie buntem. I nie tylko…. W swojej głupocie, zachciało mi się jeszcze ich poganiać. Nieszczęśliwy wypadek z moim udziałem wisiał w powietrzu. Docieramy. Ufff….. Pożyję jeszcze.

Dzień 4
9.00 – żegnamy się z bazą, którą z pewnością będziemy dobrze wspominać. Ja na pewno. Jednak wanna w pokoju to fajna rzecz.
11.00 – zaczynamy od Tower of London. Ni to zamek, ni to muzeum, ni to więzienie. Taki ni pies, ni wydra. Wchodzimy o dziwo bez kolejki. Takie VIP-y z nas. W środku ludu sporo, pomimo porannej godziny. Zbrojownia, klejnoty, tortury, historia – wszystkiego po trochu. Ciekawe, nie powiem, momentami, ale znowu musimy chodzić. Moje początkowe obawy przeradzają się w koszmar na jawie. Przeszywający ból kończyn dolnych rekompensują widoki na Londyn i zakupy. Wszystko szło dobrze, dopóki nie zacząłem – zupełnie niepotrzebnie – przeliczać tutejszą walutę na naszą. Czar prysł. Cyfry zaczęli wirować w szaleńczym tańcu bankruta. Pojawiły się myśli czarne. Strona www.parowkinatysiacsposobow.pl dała chwilowe wytchnienie. Słyszałem, że można żyć bez jednej nerki… Nic to. Jakoś będzie.
13.30 – Niespodzianka!. Znowu chodzimy i jeździmy metrem. Niekończąca się opowieść. Schodami w dół, do pociągu, wysiadamy, schodami w górę. Liczymy załogę na każdym kroku. Wydają się być już w takim stanie fizycznym i psychicznym, że wszystko im jedno, czy wrócą 
z nami, czy zostaną na obczyźnie. O mały włos, dwójka faktycznie by została w pociągu. Łzom radości z ponownego widoku kapitana końca nie było☺
14.30 – kolejny obiekt kultu religijnego. St. Paul’s Cathedral obejrzeliśmy przelotem, zachwycając się rozmachem budowniczych, przy okazji bijąc z pewnością rekord 
na najszybszy grupowy posiłek.
15.30 – Huuuurrrrraaaaaaaaaaaa! Muzeum. Tym razem figur wo(j)skowych. Niejaka Madame Tussauds założyła ten przybytek rozrywki dla pospólstwa. Okazuje się, że ludzie są gotowi zapłacić krocie za oglądanie podobizn (podobno) znanych osób zrobionych z wosku. Niedorzeczność. Niezrażeni naciąganą sławą tegoż miejsca, weszliśmy do środka. Nie powiem, było kilka twarzy, które znałem. Załoga rozpoznawała dużo więcej osobistości. Już po 5 minutach aparaty rozgrzane były do czerwoności. Flesze błyskały z każdej strony. Mniej skromna osoba niż ja pomyślałaby, że jest na czerwonym dywanie. Po drodze okazało się, że oferują tu przejażdżkę niby taksówkami. O Matko Miłosierna! Jak my się ucieszyliśmy, że nie musimy chodzić chociaż przez 10 minut. Toż to jakby kto miód na me serce lał. W tej euforii chciałem nawet buty zdjąć, lecz – nie wiem, co bardziej – wrodzona wrażliwość na zapachy lub wrodzona kultura nie pozwoliły mi na ten niecny czyn. Jak miało się okazać, nie była to jedyna chwila wytchnienia dla zmęczonych stóp. Kino 4D – tak zwała się owa atrakcja, pozwalała usiąść zdrożonym wędrowcom i obejrzeć przyzwoite „szoł” z bohaterami komiksów z serii Avengers.
19.00 – tutaj muszę zaznaczyć z pełną powagą i stanowczością, że prawdziwy mężczyzna nie wstydzi się płakać. Dygresja ta wynika z faktu, iż na ostatni posiłek udaliśmy się do swojsko brzmiącego lokalu „Mamuśka”. Sama nazwa wywołuje już miłe skojarzenia, lecz to, co zastaliśmy na miejscu, przeszło nasze najśmielsze oczekiwania (przynajmniej moje). Znana muzyka w języku ojczystym, obsługa również władała naszym językiem, no i strawa… Ach, ta strawa. Suróweczka, kompocik, ziemnaczki i ….. (łzy,szloch i jawne łkanie) kotlet schabowy na smalcu smażony. Tutaj już płakałem jak dziecko, z trudem ukrywając wzruszenie. Ten smak wprost z kuchni babci i mamy, te wspomnienia. Restauracja „Mamuśka” jawiła się wtedy jak ziemia obiecana, mlekiem i miodem płynąca, Polską pachnąca.
20.00 – wymarsz w stronę autokaru. „W stronę” to najtrafniejsze określenie, gdyż po drodze zaliczyliśmy 52 stacje metra, 38 ruchomych schodów i więcej kilometrów niż pielgrzymka do Częstochowy. Po drodze obrabowaliśmy tutejszy sklep Tesco. Braliśmy, co popadnie. Herbata, słodycze, woda, owoce i wiele innych. Tak obfite zakupy miały okazać się brzemienne w skutkach. Co prawda, zobaczyliśmy jeszcze „Cutty Sark” – ni to statek, ni muzeum. Kliper taki. Taki handlowy, a że stoi pośrodku miasta, to podobno ciekawy. Później jeszcze – dosłownie – wdrapaliśmy się na górę, gdzie znajdowało się obserwatorium Greenwich i gdzie przebiega południk 0. Przypomnę, że cały czas niesiemy pokaźne zakupy, ciężsi o jakieś 10 kilo na głowę. Tutaj pachniało już wszystkim: buntem, dezercją, nieszczęśliwym wypadkiem i nie tylko☺ Ekipa jednak dzielnie zacisnęła zęby, a wizja toalet i autobusu jednak pchała ich do przodu. Toalety zamknięte. Całe życie przeleciało mi przed oczami. Kilka osób jawnie odmówiło dalszej drogi. Niektórzy, w akcie desperacji, zaczęli się wzajemnie pocieszać 
i modlić…
Autokar był. Wsiedli. Żyjemy. Emocje skrajnie odmienne. Ludzie rzucali się sobie nawzajem na szyje. Szlochali. Okrzykom radości końca nie było. Nie jestem pewien, ale niektórzy chyba ucałowali autokar. Odważniejsi rzucili się w stronę kierowców, lecz refleks kapitana 
i oficerów zapobiegł niezręcznej sytuacji. Wyjeżdżamy. Pokrzepieni wizją następnego dnia, pozwoliliśmy się objąć Morfeuszowi (nie, to nie ten z Matrixa).
23.30 – przeprawa do Francji. Nieco przyśpieszona, ale udana. Obudził nas świt przed parkiem rozrywki Disneyland pod Paryżem oraz…matka natura. Atmosfera gęsta. Szukamy miejsca, by rozprostować kości. I znowu niespodzianka. Wjeżdżamy szybciej niż myśleliśmy.
 I dobrze. Jeszcze trochę i musielibyśmy wjechać „ na rudego” (bez otwierania bramek☺)

Dzień 5
Disneyland przywitał nas piękna pogodą i możliwością ogarnięcia się. CHWILKA czekania na bilety i wchodzimy. Haaaa… wchodzimy to małe niedomówienie. My tam wjechaliśmy taranem, wpadliśmy jak Anwil po puchar do Torunia, jak Sobieski w Turków pod Wiedniem, jak…sami rozumiecie.
W przelocie załoga zanotowała godzinę zbiórki i ruszyła jak emeryci podczas promocji karpia w Lidlu. Atrakcji moc. Sklepów i restauracji jeszcze więcej. Biznes się kręci. Szybki rzut oka na mapkę tego przybytku uciech dziecinnych i mamy pierwszy postój. Postój to dobre słowo.
Tu mała dygresja: Francuzi to istni mistrzowie w upchnięciu 500 ludzi na 20 metrach kwadratowych. Demoniczny, a wręcz – nie zawaham się użyć tego słowa – sadystyczny sposób prowadzenia gości do atrakcji to psychiczne i fizyczne znęcanie się nad ludźmi. Cały sposób polega na – moja nazwa – tzw. ślimaku. Tuptając wężykiem, nie widzisz końca kolejki 
i za każdym zakrętem masz nadzieję na upragniony koniec. A tu … No cóż … powiedzmy delikatnie, że nic z tego. Tym powinno się zainteresować Amnesty International.
I tak tuptając sobie w 30 min, jesteś szybciutko na przejażdżce, która trwa 2 min. Mało tego. Po jakimś czasie, w wyniku splotu różnych wydarzeń, znalazłem się z powrotem 
w „ślimaku”. Czytaliście Dantego i jego wizję piekła. To był jakiś 13 krąg☺ Czegóż nie robi się dla ekipy? Oficerowie po cichutku mnie zostawili. Co prawda, przysyłali wiadomości 
z koordynatami, ale wyczuwałem ironię i ton prześmiewczy. „A niech sobie odpoczną ode mnie” , mówiłem. „Należy im się”. Tak sobie to tłumaczyłem. Po jakimś czasie spotkaliśmy się z powrotem. Dalsze atrakcje, kolejki, rozmowy. Zacząłem nawet lubić moich oficerów. Tacy do tańca i do różańca. Wspólny posiłek wzmocnił nasze, i tak już mocne więzi, zahartowane wspomnianymi wydarzeniami.
Otoczenie zaprawdę bajkowe i nie z tego świata. Tak jak ceny. Radosna muzyka, bajkowe postacie i …. chodzenie. Koszmar powrócił. Czekanie w kolejkach nie poprawiało kondycji psychicznej i fizycznej mojej i oficerów. Choć to twarde sztuki, to i one musiały powiedzieć pas. Zakupy i parada i to koniec Disneylandu. Reszta ekipy chyba zadowolona ze spędzonego czasu. Na zbiórce raczej uśmiechnięci, choć trzeba przyznać, że całodzienny pobyt pod Paryżem zebrał swoje żniwo i odcisnął piętno na już nie tak młodych i radosnych twarzach. Dało się wyczuć też tęsknotę za ojczyzną. Nie tracąc czasu, udaliśmy się do autokaru
 i wyruszyliśmy do kraju naszych przodków.

Dzień 6
Tym razem nie było już oznak choroby morskiej wśród załogi, lecz dowództwo – przynajmniej częściowo – cierpiało na opuchnięte nóżki, które tak dzielnie nas nosiły cały czas. Postoje, toaleta osobista i śniadanie po stronie polskiej. Później już z górki 
do Włocławka. Niesieni jak na skrzydłach, dotarliśmy nieco przed czasem, bez żadnych przygód, lecz bliscy i tak już czekali. Wiedzeni rodzicielskim instynktem, podświadomie czuli zbliżającą się latorośl. A może to smsy były? Nie wiem. Udało się. Podróż zakończyła się sukcesem. Załoga i dowództwo w komplecie, zdrowi na ciele i duchu, wrócili tu, skąd 6 dni wcześniej wyruszyli, nie wiedząc, co ich czeka. W nieznane…
Koniec.

Londyn wspominać będziemy tylko z chodzenia i metra. Żarcik. Ja jeszcze zapamiętam wannę. A tak na serio, serio, to brak słów, by opisać moc wrażeń i doznań, jakie nam towarzyszyły. Wiele cudownych miejsc, widoków i wrażeń. Inna kultura, styl życia 
i otoczenia. Wszystko chłonęliśmy całymi sobą. Zdjęcia i wspomnienia będą na długo z nami. Disneyland – wspaniała sprawa dla dużych i małych dzieci. Dzień to za mało, by nacieszyć się w pełni tym, co ma do zaoferowania kraina Myszki Miki i Kaczora Donalda.
Szczerze i z nieukrywaną wdzięcznością, chciałbym podziękować moim „oficerom”: pani Paulinie Stężewskiej, pani Małgorzacie Jaskólskiej i pani Ewie Bieniek za okazaną pomoc, radę i wsparcie w tym, aby ten wyjazd był niezapomnianą przygodą dla wszystkich uczestników. Byłyście, Drogie Koleżanki, wspaniałe.
Dziękuję również kochanej młodzieży za wzorową postawę podczas wyjazdu 
i za wyrozumiałość dla kadry kierowniczej, w szczególności mojej skromnej osoby.
Dziękuję organizatorom wyjazdu czyli, Biuru Horyzont, za to, że dostarczyli to, co obiecali, a współpraca przebiegała bezproblemowo.
Przez całą podróż towarzyszyła nam pani Honorata, nasza pani pilot i przewodniczka, której oczywiście należą się również słowa podziękowań.

Maciej Ziółkowski

Skip to content